Collin Ross, profesor psychiatrii klinicznej w Southwest Medical Center w Dallas w stanie Teksas (1995)
Trudne dni psychiatrii
Lata 50. XX w. to złote czasy w historii psychiatrii. Wydawało się wówczas, że każdego roku następują w niej przełomowe odkrycia i profesja ta miała wszelkie powody, aby widzieć przed sobą świetlaną przyszłość. Psychiatrzy otrzymali do swojej dyspozycji cudowne pigułki, dzięki czemu psychiatria upodobniła się do innych gałęzi medycyny. Kiedy Krajowy Instytut ds. Zdrowia Psychicznego (National Institute of Mental Health, NIMH) oraz inne środowiska zaczęły propagować teorię o nierównowadze chemicznej w mózgu jako przyczynie zaburzeń psychicznych wydawało się, że leki będą skutecznym antidotum na te fizjologiczne choroby. W słowach byłego dyrektora NIMH, Geralda Klermana, „Amerykańska psychiatria uznała psychofarmakologię za swoją specjalność”. Jednak już dwie dekady później dobre czasy minęły i psychiatria pogrążyła się w głębokim kryzysie. Stała się celem rozmaitych ataków, a sytuacja zrobiła się na tyle poważna, że nawet samo jej istnienie stanęło pod znakiem zapytania. Jak w 1980 roku zauważył ówczesny dyrektor Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego (American Psychiatric Association, APA), Melvin Sabshin, „profesja dostała się pod ciężki ostrzał z wielu stron, tracąc z przy tym swoich sojuszników”.
Pierwszym poważnym problemem dla psychiatrii stało się intelektualne wyzwanie, jakie w 1961 roku rzucił jej Thomas Szasz, psychiatra na Uniwersytecie Stanowym Nowego Jorku w Syracuse, a które podważało jej legitymizację. W książce Mit choroby umysłowej (The Myth of Mental Illness) dowodził on, że zaburzenia psychiczne nie mają charakteru medycznego, a diagnozy psychiatryczne są wyłącznie etykietkami, jakie przykleja się ludziom zmagającym się z „życiowymi problemami” lub jednostkom zachowującym się w sposób niezgodny z normami społecznymi. Jego zdaniem psychiatrzy mają więcej wspólnego z policjantami i kapłanami aniżeli z lekarzami. Koncepcje Szasza wywołały poruszenie w środowisku psychiatrów, gdyż nawet media głównego nurtu, takie jak „ The Atlantic” i „Science”, uznały jego argumentację za trafną i istotną. Magazyn „Science” pisał, że traktat Szasza jest „niezwykle odważny i pouczający (…) śmiały i niejednokrotnie genialny”. Jak relacjonował później Szasz w rozmowie z dziennikiem „New York Times”, „ podczas wielokrotnych dyskusji, prowadzonych w zadymionych pokojach, słyszałem opinię, że Szasz pogrzebał psychiatrię. Taką też miałem nadzieję”.
Jego książka zapoczątkowała powstanie „ruchu antypsychiatrycznego”, który wsparli znani europejscy i amerykańscy intelektualiści, w tym m.in. Michel Foucault, R. D. Laing, David Cooper czy Erving Goffman. Publicznie kwestionowali oni „medyczny model” zaburzeń psychicznych sugerując, że szaleństwo jest „zdrową” reakcją na działania opresyjnego społeczeństwa. Szpitale psychiatryczne zaczęto przedstawiać jako ośrodki służące sprawowaniu kontroli społecznej, a nie leczeniu. Pogląd taki dodatkowo rozpowszechnił i utrwalił film pt. „Lot nad kukułczym gniazdem”, który w 1975 roku nagrodzony został kilkoma Oskarami. W obrazie tym pielęgniarka Ratched sportretowana jest jako zły glina, a film kończy się tym, że Randle Mc Murphy (Jack Nicolson) za nieprzestrzeganie szpitalnych zasad ukarany zostaje lobotomią.
Drugi problemem, z jakim psychiatria musiała się zmierzyć, była konieczność coraz silniejszej rywalizacji o pacjenta. W latach 60. i 70. rozkwitł w Stanach Zjednoczonych przemysł terapeutyczny. Pojawiły się tysiące terapeutów i konsultantów oferujących swe usługi „neurotykom”, do których – od kiedy Freud przywiózł do USA swoją kozetkę – psychiatria rościła sobie wyłączne prawa. Już w 1975 roku liczba terapeutów nie-psychiatrów przewyższyła liczbę praktykujących psychiatrów. Co więcej, z łask wypadły benzodiazepiny – neurotyczni pacjenci, którzy jeszcze w latach 60. ochoczo sięgali po owe „pigułki szczęścia”, teraz coraz chętniej wybierali terapię „krzyku pierwotnego” („primal scream therapy”), pobyt w Instytucie Esalen lub jedną z wielu innych terapii „alternatywnych” mających na celu uzdrowienie chorej duszy człowieka. Częściowo wskutek rosnącej konkurencji średnie zarobki roczne psychiatrów w latach 70. wynosiły zaledwie 70.600 dolarów i chociaż wynagrodzenie to było jak na tamte czasy przyzwoite, to jednak plasowało psychiatrię na dole tabeli dochodów, jeżeli chodzi o lekarzy w Ameryce. „Specjaliści od zaburzeń psychicznych nie będący psychiatrami przejmują wiele, jeśli nie wszystkie obszary, które psychiatria uważała za swoją domenę” ostrzegał David Adler, psychiatra z Uniwersytetu Tufta. W jego opinii uzasadniona była obawa, że psychiatria może po prostu „nie przetrwać”.
W obrębie psychiatrii pogłębiały się też podziały wewnętrzne. Mimo że wraz z pojawianiem się środka o nazwie torazyna model biologiczny zyskiwał przewagę, a większość psychiatrów zachwalała działanie leków, to jednak wielu freudystów, którzy jeszcze w latach 50. dominowali na amerykańskich uniwersytetach, nie zaakceptowało nowego oblicza psychiatrii. O ile uznawali oni pewną użyteczność leków psychiatrycznych, o tyle wciąż postrzegali zaburzenia psychiczne jako problem natury głównie psychologicznej. W rezultacie w latach 70. między wyznawcami teorii Freuda a zwolennikami „modelu biologicznego” rozgorzał głęboki, filozoficzny spór. Jakby tego było mało, w branży pojawiła się trzecia frakcja – zwolennicy „psychiatrii społecznej”. Grupa ta uważała, że psychozy i zaburzenia emocjonalne są często skutkiem konfliktu między jednostką a otoczeniem. W związku z tym, zmiana bądź stworzenie nowego, bardziej przyjaznego środowiska – jak uczynił to Loren Mosher w ramach Projektu Soteria – miało być skuteczną metodą leczenia. Podobnie jak freudyści psychiatrzy środowiskowi odrzucali zastosowanie farmaceutyków jako fundament terapii traktując je jako środki mogące w pewnych przypadkach okazać się pomocne, natomiast w innych – nie. Tym samym, jak scharakteryzował sytuację Sabshin, konflikt, który powstał między tymi trzema paradygmatami, wywołał w psychiatrii „kryzys tożsamości”.
Pod koniec lat 70. kierownictwo Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego otwarcie mówiło o tym, że psychiatria toczy walkę o „przeżycie”. O ile w latach 50. była jedną najszybciej rozwijającą się dziedziną medycyny, o tyle już w latach 70. odsetek absolwentów medycyny wybierających psychiatrię na swoją specjalizację spadł z 11% do niecałych 4%. W artykule “Psychiatry’s Anxious Years” „New York Times” interpretował ten gwałtowny spadek zainteresowania psychiatrią wśród przyszłych lekarzy jako „szczególnie bolesny akt oskarżenia sformułowany pod jej adresem”. (…)
Przeczytaj cały artykuł w serwisie: Nowa Debata
Zobacz również:
- Narasta społeczny bunt przeciw biopsychiatrii - wywiad z Robertem Whitakerem
- O lekach, które mogły być gorsze od choroby
- Sąd nad psychiatrią?
- Kilka Uwag O Państwie Terapeutycznym
Zachowaj artykuł: PDF