Wystarczyło tylko dziewięć słów, aby wywrócić życie naszego bohatera do góry nogami. W nocy, siódmego marca Bernhard Torsch z Klagenfurtu po wypiciu sporej ilości piwa zasiadł do komputera. Miał nieźle w czubie, gdy przeczytał w internecie artykuł o dramatycznym wzroście liczby samobójstw w Grecji i Hiszpanii, spowodowanych kryzysem gospodarczym. Austriak niewiele myśląc umieścił na swym profilu na Facebooku krótki komentarz: ”Może coś się zmieni, jeśli i ja odbiorę sobie życie?”. Potem 41-letni internauta położył się do łóżka i zasnął kamiennym snem.
Następnego ranka, kiedy alkohol wywietrzał mu z głowy, doszedł do wniosku, że napisane w nocy zdanie jest głupie i bardzo dwuznaczne. Szybko usunął komentarz w nadziei, że nie przeczytało go zbyt wiele osób. Bernhard Torsch jest dziennikarzem, pracuje jako wolny strzelec, a od 2007 roku prowadzi poczytny blog. Po skasowaniu wpisu uznał sprawę za zamkniętą. Grubo się pomylił. Nie miał pojęcia, że wyląduje w psychiatryku z powodu jednego, nieprzemyślanego zdania wrzuconego do sieci.
Historia opisana później przez Austriaka na jego blogu wydaje się groteskowa, rodem z powieści Franza Kafki. Zawiera jednak pouczające ostrzeżenie. W dobie internetu wyskok po kilku piwach uruchomił reakcję łańcuchową, a podjęte w dobrej wierze działania interwencyjne doprowadziły do wielkiego nieporozumienia.
Po usunięciu komentarza z Facebooka około 12.30 do drzwi mieszkania dziennikarza zadzwoniło dwóch policjantów. Zakomunikowali, że otrzymali od anonimowego informatora ostrzeżenie, że jakiś internauta zamierza popełnić samobójstwo. – Wyjaśniłem, że nie należy traktować poważnie mojego komentarza i nie gnębią mnie żadne myśli samobójcze - relacjonuje dziennikarz. Policjanci odpowiedzieli, że z ”przyczyn formalnych“ muszą go zabrać na posterunek.
– Uważałem, że chodzi o zwykłą pomyłkę. Nawet żartowałem z policjantami i myślałem, że wszystko się wyjaśni. Wkrótce okazało się, że gorzko się pomylił.
W komendzie policji przy St. Ruprechter Straße biegły lekarz zbadał niedoszłego samobójcę. Bernhard Torsch przyznaje, że rozmowę odebrał jako ”jedno z największych upokorzeń”, jakiego doświadczył w życiu. – Lekarz nie traktował mnie jako człowieka, lecz niezrównoważonego psychola. Nie zamienił ze mną jednego słowa. Wypytywał tylko policjantów, czy są całkowicie pewni, że nie targnę się na życie. Funkcjonariusze odpowiedzieli, że nie mogą wykluczyć takiej możliwości, mimo energicznych protestów samego zainteresowanego.
Rainer Dionisio, rzecznik prasowy komendy policji krajowej w Klagenfurcie na pytanie ”Süddeutsche Zeitung“ odpowiada: – W przypadku otrzymania informacji, że jakaś osoba wyraża myśli samobójcze na Facebooku i zachodzi potencjalne niebezpieczeństwo, że może sobie odebrać życie, mamy obowiązek zasiegnąć konsultacji z lekarzem. Proszę sobie wyobrazić, jaki podniósłby się raban, gdybyśmy pozostali bezczynni, a potencjalny samobójca spełnił swe groźby.
Po wielu tego typu tragicznych przypadkach, jakie miały miejsce za granicą, policja austriacka jest wyczulona na tego typu sygnały, pojawiające się na portalach społecznościowych. Wprawdzie policjanci działali w dobrej wierze i zgodnie z regulaminem, ale wpakowali Bernharda Torscha w poważne tarapaty. Pięć minut po rozmowie z biegłym lekarzem funkcjonariusze wsadzili dziennikarza do karetki pogotowia i zawieźli na oddział psychiatryczny do jednego ze szpitali w Klagenfurcie. Torsch był całkowicie zaskoczony nieoczekiwanym obrotem sprawy. – Nie byłem w stanie myśleć logicznie – przyznaje. Nawet siedząc w karetce pogotowia miał nadzieję, że rozmowa ze szpitalnym psychiatrą szybko wyjaśni całe nieporozumienie.
Po przyjeździe do szpitala odbył rozmowę z lekarzem, ale miała ona zupełnie inny przebieg niż oczekiwał. Bernhard Torsch przyznał się, że umieścił komentarz na Facebooku będąc pod wpływem alkoholu. Tymczasem lekarz postawił go przed alternatywą: albo wyrazi zgodę na obserwację albo szpital zwróci się do sądu o zgodę na ”przymusową hospitalizację w trybie nagłym”. Lekarka zakomunikowała, że nikt bez ważnych powodów nie umieszcza w sieci wpisów z myślami samobójczymi. Torsch opowiada, że zrobiło mu się słabo, gdy usłyszał opinię lekarza.
Potem popełnił zasadniczy błąd taktyczny: zamiast energicznie protestować, postanowił współpracować. Częściowo ze zdenerwowania, częściowo z szacunku dla autorytetu lekarza. – Bałem się, że jeszcze bardziej pogorszę swą sytuację, jeśli zacznę się stawiać - opowiada dziennikarz. - Pomyślałem, że zostawią mnie jeden dzień na obserwacji w szpitalu, a potem wypuszczą.
Samobójcę z urojenia umieszczono w sześcioosobowym pokoju na oddziale psychiatrycznym. Na sali stały trzy łóżka po jednej stronie, trzy po drugiej, na środku mały stolik. Pod ścianą znajdowała się szafa z sześcioma przegródkami na osobiste rzeczy pacjentów. W pokoju leżał komplet chorych. Bernhard Torsch musiał sześć razy przyjmować leki. I tym razem nie protestował. Sądził, że dzięki współpracy z personelem lekarskim uniknie jeszcze większych kłopotów: – Gdybym odmówił przyjęcia leków, lekarze mogli dojść do wniosku, że straciłem kontrolę na własnym zachowaniem i zastosowaliby wobec mnie środki przymusu.
Następnego dnia podczas obchodu lekarskiego Torsch przyznał, że od dwudziestego roku życia leczy się na depresję i zaburzenia lękowe. Jednocześnie zapewnił, że nigdy nie miał myśli samobójczych. – Prawdopodobnie popełniłem zasadniczy błąd przyznając się, że cierpię na depresję - stwierdza dziennikarz. - Uważałem, że szczerość jest najlepszym rozwiązaniem. Tymczasem bezwiednie dał lekarzom do ręki koronny argument, aby zatrzymali go na dłuższej obserwacji. Sytuacja stawała się coraz bardziej groteskowa. Pacjent chce współpracować z lekarzami, lekarze pragną pomóc pacjentowi, a wszystko wychodzi na opak. Koniec końców 41-letni Austriak spędził na oddziale psychiatrycznym pięć długich dni, których z pewnością nie zapomni do końca życia.
Koszmar dobiegł końca, gdy zaprzyjaźniony prawnik wyjaśnił dziennikarzowi, że nie ma żadnych podstaw do przetrzymywania go w szpitalu. – Podczas kolejnego obchodu powołałem się na prawa pacjenta. Wtedy lekarka prowadząca wykazała daleko idącą współpracę i natychmiast przygotowała wypis ze szpitala - opowiada Torsch. Wreszcie mógł wrócić do normalnego życia.
Jak czuje się dzisiaj, miesiąc później? Czy przykra przygoda czegoś go nauczyła? Torsch mówi po chwili namysłu: – Przekonałem się na własnej skórze, że urzędy działają sprawnie i wykazują się ogromną czujnością, aby zapobiec samobójstwu zdesperowanego internauty. Mimo to pobyt na oddziale psychiatrycznym odcisnął głębokie piętno na jego psychice: – Wcześniej nie miałem pojęcia, że człowiek może wylądować w psychiatryku wbrew własnej woli. Bernhard Torsch nie wini policji ani lekarzy: – Nie chcieli mnie dręczyć, lecz pomóc. Niestety nikt nie znalazł czasu, aby z nim dokładniej porozmawiać i wyjaśnić całe nieporozumienie.
Od czasu opuszczenia oddziału psychiatrycznego Bernhard Torsch nie wziął alkoholu do ust. Woli dmuchać na zimne. Zmienił także zdanie na temat Facebooka. Uwagi i komentarze zamieszczane na jego profilu mogą czytać jedynie najbliżsi przyjaciele, a nie cały świat.
Autor: Christian Rohm
Każde słowo "lekarz" w tekście należało by zamienić na hochsztapler. Psychiatra to nie jest sensu stricto lekarz. A najśmieszniejsze są ostatnie słowa: "Bernhard Torsch nie wini policji ani lekarzy: – Nie chcieli mnie dręczyć, lecz pomóc" . To trochę tak jak by ktoś go zgwałcił a ten by za to jeszcze podziękował... To się nazywa prewencja psychiatryczna i zapobieganie; zamknąć zdrowego a później dopisać mu jakąś "chorobę psychiczną" a później tacy hochsztaplerzy zyskują już dożywotniego "pacjenta". Wiej w tej tematyce pod tagami: Eksperyment Rosenhana, Psychuszka
OdpowiedzUsuńwiem mnie cos podobnego spotkalo tylko jeszcze gorszego napisz do mnie du43210@gmail.com.czy ktos tu jeszcze jest na tym blogu.
OdpowiedzUsuń